Zapraszamy Was do nowego cotygodniowego cyklu, gdzie będziemy przyglądać się najciekawszym naukowym (i okołonaukowym) newsom tygodnia. Zapnijcie pasy - startujemy!
Dzisiaj o katastrofie, nieudanym spacerze kosmicznym i internecie, czyli jak przegrywaliśmy z nauką przez ostanie (ponad) 168 godzin.
Niewątpliwie jednym z najważniejszych wydarzeń na świecie w ostatnich tygodniach jest katastrofa Boeinga 737 MAX - samolotu etiopskich linii lotniczych. Na blogu antyweb.pl pojawił się bardzo obszerny i ciekawy artykuł na ten temat, który powinien zainteresować nie tylko entuzjastów lotnictwa, ale również zwykłych podróżnych korzystających z tego środka transportu.
Otóż autor stawia tezę, że za katastrofą stoi nic innego jak zachłanność Boeinga (producenta samolotu) oraz przesadna wiara w oprogramowanie. Redaktor przypomina, że ten sam model (który jest najnowszą wersją sławnego 737) rozbił się niecałe pół roku wcześniej w indonezyjskich barwach. Cały świat uziemia MAXy, bo katastrofy są bliźniaczo podobne (problem ze stabilnością lotu po wystartowaniu i runięcie na ziemię (do morza) zaledwie parę minut po wzbiciu się w powietrze). Autor wskazuje, że winny jest system MCAS - zainstalowany w nowego typu samolotach, aby "pomóc" pilotowi w krytycznych sytuacjach, takich jak utrata siły nośnej. Skąd nagle pomysł na tego typu software? Boeing, chcąc zwiększyć osiągi samolotu, zamontował większe silniki, które zmieniły środek ciężkości i środek ciągu maszyny, co negatywnie wpłynęło na możliwości manewrowania samolotem - MCAS miał zamaskować te braki i w trudnym momencie tak naprawdę wyręczał pilota, działając samodzielnie i dość agresywnie manewrując samolotem. Szkoda, że wyłączenie tego systemu było praktycznie niemożliwe. Szkoda, że instrukcja użytkownika Boeinga 737 MAX nie zawierała informacji o działaniu systemu - ba, nie było informacji o jego istnieniu! Dlaczego?
Autor wysnuwa tezę, że za wszystkim stoją pieniądze: szkolenia pilotów, aby mogli "przesiąść się" się na MAXy byłyby bardziej kosztowne, gdyby Boeing przyznał się do tak dalekiej modyfikacji samolotu i zainstalowania tak agresywnej sztucznej inteligencji. Zbyt drogie i długie szkolenia mogłyby popchnąć klientów w stronę europejskiego rywala, Airbusa, co oznaczałoby stratę finansową dla amerykańskiego producenta. Ta zachłanność kosztowała Boeinga jednak wiele: akcje firmy lecą na łeb, na szyję, prawie cały świat uziemił MAXy (niektórzy przewoźnicy deklarują chęć ubiegania się o odszkodowania z tego tytułu), wstrzymano dostawy... Ale i tak największą cenę zapłacili pasażerowie dwóch feralnych lotów: swoje życie.
Odejdźmy od tragicznych tematów i przejdźmy do tych, przy których nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać. Portal kopalniawiedzy.pl donosi, że planowany na 29 marca pierwszy spacer kosmiczny z udziałem samych kobiet nie odbędzie się. Powód? Kuriozalny i jakże stereotypowy! Otóż... jedna z pań nie ma się w co ubrać. Tak, dobrze czytacie: jedna z astronautek nie ma odpowiedniego stroju. Jeżeli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o rozmiar.
Otóż jedna z pań, Anne McClain, odbywała trening w kombinezonach zarówno w rozmiarze średnim, jak i dużym. Kiedy jednak wyszła w ostatni piątek w przestrzeń kosmiczną w skafandrze rozmiaru L, stwierdziła, że znacznie lepiej pracuje jej się w mniejszym kombinezonie. Warto dodać, że to oznaczało, iż obydwie astronautki potrzebują tego samego rozmiaru. I tu NASA zrobiła klasycznego karpika: bo - owszem - stroje kosmiczne w rozmiarze M, odpowiednie dla obydwu pań astronautek, są, istnieją. Niemniej jednak tylko jeden z nich jest odpowiednio skonfigurowany - a taka konfiguracja jest skomplikowana i trwa wiele godzin, w związku z czym NASA stwierdziła, że zamiast zaprzątać sobie głowę jakąś tam obietnicą z okazji Dnia Kobiet, po prostu zastąpi niesforną panią McClain (no kto to widział nosić taki sam rozmiar jak koleżanka!) jej kolegą, Nickiem Haguem. I tak oto z pierwszego w pełni kobiecego spaceru kosmicznego, zrobił się klasyczny, mieszany. Ot, cała historia.
Pozostając w dość tragikomicznym klimacie, cofnijmy się nieco w czasie. Dwa tygodnie temu portal geekweek.pl przypominał, że 12 marca Internet obchodził swoje 30. urodziny! Wprawdzie nie okrągłe, bo te będą dopiero za dwa lata (informatyczny żart). Serwis wspominał, jak wyglądała pierwsza strona internetowa oraz to, że twórcą World Wide Web jest Tim Berners-Lee. Powoływał się na jego słowa, gdzie gorzko wypowiada się on o współczesnych gigantach Internetu. Obwinia m.in. Google i Facebooka o to, że ich działania prowadzą do zaniku rozwoju i hamowania innowacyjności sieci. Berners-Lee wg geeekweek.pl radzi, aby powołać sztab specjalistów ze świata technologii internetowych, artystów, przedstawicieli korporacji i rządów, aby wspólnie pracować nad rozwojem Internetu. Autor artykułu jednak uważał, że wizja twórcy WWW jest utopijna i przewidywał, że w najbliższym czasie Internet zostanie podzielony na części, którymi władać będą rządy krajów, aby móc lepiej inwigilować obywateli.
Ale po co przypominać news sprzed dwóch tygodni? Dlatego że europejscy politycy sprawili "piękny" prezent sieci WWW zaledwie dwa tygodnie po jej urodzinach : 26 marca Parlament Europejski przegłosował ustawę cenzurującą internet (tzw. ACTA 2). Wspomniany już wyżej portal geekweek.pl pisze o "najobrzydliwszym dniu w historii Internetu". Przewiduje powrót globalnej sieci do jej początków, gdzie królowały jedynie suche teksty. Autor wieści kres zdjęć, grafik, animacji i filmów oraz koniec różnorodności i wolności w sieci. Niepokój budzi również niechlujstwo ustawy, co prowadzi do dowolności konstruowania prawa przez rządy poszczególnych krajów UE. Smutnym jest fakt, że politycy po raz kolejny stanęli po stronie bogatych i wielkich mediów - zwłaszcza że w miniony weekend w całej Europie przechodziła fala protestów wobec tej ustawy. Sama byłam świadkiem jednej z nich, która w sobotę przechodziła ulicami Wiednia. Naprawdę szkoda, że to koniec internetu, jaki znamy.
I tak oto zakończyliśmy przegląd prasy naukowej w tym tygodniu. A teraz trzeba iść popatrzeć sobie na memy - żeby mieć przynajmniej co swoim wnukom opowiadać...