Ponad miesiąc temu Trybunał Konstytucyjny wydał orzeczenie, które ma w praktyce zakazać legalnej aborcji w Polsce. Rozporządzenie zostało nazwane wyrokiem na kobiety, a konserwatywni i ultraprawicowi działacze ogłosili sukces, pomimo faktu, że około 70% Polek i Polaków opowiada się za wolnym wyborem. Postanowiono pójść na wojnę z naszymi matkami, córkami, siostrami, żonami – kobietami. W związku z tym, zrobiłem to, co uważałem za konieczne. Kupiłem bilet. Wsiadłem do samolotu. I poszedłem na strajk generalny w Warszawie.
Na Warszawę
Od czternastu lat mieszkam w Wielkiej Brytanii i przyzwyczaiłem się już do spokojnego życia, gdzie prawa człowieka nie są odbierane z powodu pochodzenia, rasy, orientacji seksualnej czy po prostu „za bycie kobietą”. W piątek, 30 października w stolicy miał odbyć się zapowiedziany przez Martę Lempart strajk generalny, czyli „Marsz na Warszawę”. Obserwowałem większość dotychczasowych protestów w Warszawie i innych polskich miastach przez internet. Poczułem chęć i zobowiązanie, by przylecieć do Polski w celu uczestniczenia w jednym ze strajków. Chciałem zobaczyć tę rewolucję na własne oczy. Najpierw dołączyłem do strajku zdalnego, czyli blokady rządowych skrzynek mailowych, ale to było za mało. Postanowiłem kupić bilet lotniczy i w piątkowe popołudnie pojawić się na strajku generalnym w Warszawie. Kilometry się nie liczyły, wziąłem dzień wolny w pracy, zarezerwowałem bilet lotniczy oraz hotel w Warszawie, przygotowałem transparenty, spakowałem się, i wyruszyłem w drogę. Byłem pełen obaw, gdyż wydarzenia z protestów znałem tylko z przekazów medialnych. Nigdy wcześniej nie byłem też na żadnym proteście. Słyszałem o aresztowaniach, wysłuchałem „orędzia” Kaczyńskiego, czytałem o jego bojówkach, jak i o żandarmerii na ulicach. Czułem lekki strach, ale wola walki o równość, normalność, bezpieczeństwo i kraj równych praw dla wszystkich była silniejsza.
Mój pierwszy protest
Wylądowałem na lotnisku w Modlinie o 16:30, skąd wyruszyłem taksówką w stronę centrum. Marta Lempart nie pomyliła się. Rozwścieczony tłum rzeczywiście uderzył w Warszawę. Zaplanowane zostały trzy punkty startowe na terenie miasta: siedziba PIS, Kancelaria Prezesa Rady Ministrów oraz Plac Zamkowy. Chciałem dostać się do centrum jak najszybciej, by zdążyć podejść pod siedzibę PIS-u. Mój hotel znajdował się przy rondzie de Gaulle'a. Taksówkarz nie miał możliwości tam podjechać. Wszystkie ulice od Wisłostrady były zablokowane przez kordony policyjne. Co chwilę musieliśmy się zatrzymywać, by przepuścić po kilka czy kilkanaście wozów policyjnych, pędzących na sygnale w kierunku centrum. Nad głowami latały helikoptery. W pewnym momencie, w pobliżu stacji metra „Centrum Nauki Kopernik”, zauważyłem dość sporą grupę mężczyzn biegnących w kierunku Śródmieścia. Wyglądali niebezpiecznie. Taksówkarz wysadził mnie przy Tamce i stwierdził, że dalej nie pojedzie, stamtąd więc musiałem się już udać na piechotę w kierunku ul. Foksal, gdzie znajdował się mój hotel. Gdy dotarłem, wziąłem szybki prysznic, przebrałam się, wygrzebałem swoje transparenty i pełen obaw wyszedłem przed kamienicę. Zapaliłem nerwowego papierosa i ruszyłem na spacer w stronę ronda de Gaulle'a. Szedłem na swój pierwszy protest w życiu.
Kontrdemonstranci atakują
Kiedy szedłem Nowym Światem w kierunku de Gaulle'a, zobaczyłem wielu ludzi biegnących w moją stronę. Uciekali oni też w poboczne uliczki. Cofnąłem się znów pod mój hotel, gdzie podbiegły dwie wystraszone i zapłakane dziewczyny. Zapytałem czy wiedzą co się dzieje. Usłyszałem, że „...naziole rzucają w tłum petardy i robi się niebezpiecznie”. Inna dziewczyna mówiła, że kontrdemonstranci ich zaatakowali. Na moment zrobiło się dość gorąco. Poszedłem znów w kierunku Nowego Światu. Zobaczyłem kilka rzędów policjantów, chyba pierwszy raz w życiu widziałem ich tylu naraz. Kiedy ludzie zaczęli wracać na rondo de Gaulle'a - poszedłem razem z nimi. Kiedy tam dotarłem, nic się już tam nie działo, ale nie chciałem się zapuszczać w środek. Uboczem doszedłem wraz z innymi do ronda Dmowskiego, gdzie tłum się zatrzymał. Tam musiały się spotkać różne marsze. O dziwo, w tym 100 - tysięcznym tłumie dojrzałem flagę stowarzyszenia grupy Stonewall. Śledzę ich na Instagramie, czasem pomagam w tłumaczeniach ich postów na język angielski. Dołączyłem do nich, gdyż odradzane było maszerowanie w pojedynkę. Z każdą chwilą miałem więcej odwagi, by coraz głośniej skandować. Tłum ruszył w kierunku północnym. Usłyszałem, że idziemy pod dom Kaczyńskiego na Żoliborz. Atmosfera wśród spacerujących- protestujących była wspaniała. Czuć było dużo życzliwości, każdy był dla siebie miły i uprzejmy. Każdy też wiedział dlaczego tam się znalazł. Byliśmy tam, by walczyć o prawa swoje i bliskich. To nie były przelewki. To była wojna. A tłum cały czas maszerował. Nie było końca. Nigdy dotąd nie widziałem tylu ludzi. To było niesamowite.
A teraz na Żoliborz
To wcale nie był mały spacerek. Dom Kaczyńskiego znajduje się dość daleko od centrum. Ciekawi mnie, jaka była jego reakcja na wiadomość, że ciągnący się na cztery kilometry pochód stu tysięcy ludzi idzie do niego na herbatkę. W pewnym momencie nasz marsz się zatrzymał. Zobaczyłem jadące w przeciwnym kierunku vany z platformami. Na jednej z nich stała i przemawiała Marta Lempart, która namawiała, żeby wracać do centrum, bo pod domem Kaczyńskiego stał kordon policji. Mówiła, że „...nie damy się sprowokować. Ustawiona została policyjna blokada, gdzie czekają na konfrontację, a my mamy w d***e ich konfrontację”. Szli wszyscy, kobiety, mężczyźni, dzieci, młodzież i ludzie starsi. Starałem się dotrzeć do początku przemarszu, pod pierwszą platformę. Z głośników leciało techno, a ja poczułem się jak na gigantycznym rave’ie w Berlinie. Widziałem, że ta młodzież nie jest wszechpolska, a europejska i światowa. Ich nie interesuje kościół czy władza, oni chcą żyć w nowoczesnym, europejskim kraju, gdzie prawa człowieka nie są odbierane a szanowane.
Stanowcze NIE
Po proteście poczułem się spokojny o przyszłość Polski. Oczywiście, na ile można sobie na to pozwolić w czasach ogromnego populizmu, nienawiści, odbierania człowieczeństwa i praw. Ta setka tysięcy, w większości młodych i zaangażowanych ludzi mówi stanowcze NIE mowie nienawiści i przemocy, dyskryminacji i ograniczaniu zasad wolności i swobody. Młodzi czują autentyczny lęk przed tym, w jakim kraju przyszło im żyć oraz co może być następnym krokiem władzy żądnej podziałów. Młodzi chcą, by usłyszano ich kategoryczny sprzeciw. Nie chcą Polski podzielonej na lepszy i gorszy sort, szczucia, nękania kobiet, straszenia uchodźcami, fake newsów, pasków nienawiści w TVP, narodowców biegających po ulicach, nie chcą Trybunału i sądów zależnych od „jedynej słusznej partii” czy sojuszu PIS-u z polskim kościołem katolickim. I nie chodzi tylko o ideologiczną wojnę, ale też o sprawy, takie jak ułomność rządu pod względem walki z pandemią, kłamstwa, wycinka puszczy, przeznaczanie miliardów na telewizję propagandową czy niedofinansowanie służby zdrowia, oświaty i rozbicie polskiej gospodarki. Wielu Polaków pamięta pełną nienawiści i hejtu kampanię Andrzeja Dudy. Bardzo uderzający był kompletny brak jego reakcji na to, co się działo na ulicach polskich miast. W wydanym przez niego oświadczeniu, z jednej strony mówi, że rozumie kobiety i ich obawy wynikające z tej sytuacji, z drugiej jednak, stawia nacisk na dalsze odbieranie im praw wyboru.
Aborcja była, jest i będzie
Codziennie pobijane były nowe rekordy liczby zakażeń koronawirusem czy liczby zgonów, jednak nie przeszkodziło to polskiej władzy na wydanie tak ważnego i kontrowersyjnego aktu prawnego, jakim jest ustawa antyaborcyjna. Sprawa ta od zawsze budziła skrajne emocje wśród Polek i Polaków. Uważam, że doskonale zdawano sobie sprawę z tego, jakie wywoła to emocje, lecz zapewne nie spodziewano się aż tak ostrego sprzeciwu społeczeństwa. Na protestach często słychać, że aborcja była, jest i będzie. Zgadzam się. Aborcja będzie, ale w podziemiu lub za granicą. Kobiety będą zmuszone do wydawania bajońskich sum na zagraniczne wyjazdy w celu usunięcia ciąży, zamiast przeznaczyć te pieniądze na dzieci, które już mają. O ile w ogóle będą je mieć, ponieważ teraz decyzja o rodzicielstwie jest jak gra w rosyjską ruletkę. Mniej zamożne kobiety zostaną skazane na rodzenie płodów letalnych lub niepełnosprawnych dzieci, o których po porodzie władza już nie będzie pamiętać.
Po co to wszystko?
Na ulicę wychodzą wszyscy, którym nie podoba się dzielenie Polaków. Tu już nie chodzi o aborcję. Każdy protestujący maszeruje z własnego powodu. Ludziom nie podoba się sposób, w jaki rządzący kierują państwem i jego obywatelami, co jest widoczne w postulatach opublikowanych przez Strajk Kobiet. Ruch żąda pełni praw reprodukcyjnych, państwa wolnego od kościoła, rzetelnej edukacji seksualnej, wdrożenia i stosowania konwencji antyprzemocowej, równości płac czy równouprawnienia dla społeczności LGBT. To są postulaty zebrane z ulicznych transparentów, z których wylewa się niewyczerpana kreatywność młodego pokolenia. Niezadowolenie wobec władzy rządzącej wśród młodych jest olbrzymie. Chcą oni żyć w „normalnym”, europejskim kraju. Takim, w którym przestrzegane są prawa człowieka.
Prawa człowieka nie są na zawsze
Trzeba pamiętać, że prawa człowieka nie są na zawsze, w każdej chwili mogą zostać nam odebrane. Przykładem jest choćby sytuacja kobiet w Iranie. Czy rodzi się nam państwo autorytarne? Czy osoby, które uciekają z kraju w celu normalnego życia są nikim innym jak uchodźcami chroniącymi się przed represją, bo są nazywani ideologią, a nie ludźmi?
To nie lewica wyprowadza ludzi na ulicę a rządzący. „A ci, co wiatr sieją, zbierać burzę będą”. Przyszedł wreszcie czas na zebranie burzy miłości, tolerancji i równych praw zasianej wiatrem nienawiści i hejtu.