Wiosną tego roku w sieci pojawiły się imiona dziennikarzy, którzy dostawali akredytacje tzw. Donieckiej Republiki Ludowej. Opublikowali je działacze organizacji pozarządowej Myrotworec na swojej stronie internetowej, argumentując, że nie można się akredytować w organizacjach terrorystycznych. Rząd na Ukrainie nie podjął się działań w tej sprawie, ponieważ organizacja ta pomagała w uzyskaniu informacji dla służb specjalnych. Polscy i ukraińscy dziennikarze po kilku dniach napisali wspólny list, w którym skrytykowali publikację. Jeden z dziennikarzy, który znalazł się na liście akredytowanych dziennikarzy w „DNR”, to fotograf Jakub Ochnio. O tym gdzie jeździł i jak zareagował na tę sytuację mówi w wywiadzie z Vladyslavem Tsovmą.
Vladyslav Tsovma: Skąd Pan dowiedział się o tej publikacji i jaka była Pana reakcja?
Jakub Ochnio: Informację przeczytałem na polskim portalu kresy.pl. Pomyślałem, że Ukraina po raz kolejny strzela sobie w kolano. Tak naprawdę tego typu publikacja postawiła ukraińskich pseudo-dziennikarzy w jednym szeregu z reżimowymi mediami Rosji. To nie tylko brak zrozumienia specyfiki pracy dziennikarskiej, ale przede wszystkim łamanie podstawowych praw i jawne pogrążanie własnych przekazów w totalitarnej wizji. Skoro korespondent pracujący po obu stronach linii frontu jest potencjalnym terrorystą, to dziennikarze tak piszący uznają za fundament swojej pracy stronniczość.
Pan uważa, że ujawnili to dziennikarze, ale to zwykły portal.
Nie mogę się zgodzić. Każdy kto prowadzi portal występuje w charakterze dziennikarza. Definicja jest jasna, jeżeli ktoś, nawet określający siebie mianem "działacza", rozpowszechnia informacje w sposób masowy jest dziennikarzem. To co jest jeszcze istotne, to brak - chyba, że o czymś nie wiem - reakcji samego rządu Ukrainy.
Czy pan otrzymywał jakieś wiadomości o charakterze gróźb? Po publikacji zdarzyło się to ukraińskim dziennikarzom.
Nic takiego się jeszcze nie pojawiło.
Proszę opowiedzieć kiedy, gdzie i jak Pan dostał się do Donbasu?
Do obwodu donieckiego wjeżdżałem dwukrotnie od strony ukraińskiej, posiadając wszystkie niezbędne zezwolenia zarówno z Ministerstwa Obrony Ukrainy, jak i Donieckiej Republiki Ludowej; pracowałem tam nad materiałem poświęconym życiu w okolicach linii frontu; sam cykl był kilkukrotnie nagradzany, w tym pojawił się w takich konkursach jak BZ WBK Press Foto, Grand Press Photo, czy ukraińskim Life Press Photo w lutym i kwietniu ubiegłego roku.
Jakie miasta i wsie udało się Panu odwiedzić?
Donieck, Makivka, Jenakijewe, Debalcevo. Ale większość pracy wykonaliśmy w Debalcevie i Doniecku. To były najważniejsze punkty.
Wróćmy jeszcze do przeszłości: jak w ogóle odnosiły się do Pana obydwie strony?
Różnie. Spotkały mnie nieprzyjemności z obu stron, ale także po obu stronach pojawiło się zrozumienie dla mojej pracy.
Może Pan podać jakieś konkrety?
Zostaliśmy aresztowani przez narodową gwardię za przejazd drogą, gdzie nie było żadnych zakazów. Okazało się, że ukraińscy żołnierze byli kompletnie pijani i opuścili blok-post, dlatego nie wiedzieliśmy, że przejazd jest zamknięty. Następnie wyrzucono nas i zablokowano możliwość pracy w okolicach Mariupola. Pomijam fakt, że wcześniej rzucano nam kłody pod nogi i nie pozwalano na dotarcie w miejsca warte utrwalenia. Z kolei po stronie DNR, żołnierze okradli nas z dwóch kamer gopro i kamizelek kuloodpornych. Pół dnia spędziliśmy w bunkrze sikając do plastikowych butelek, bo jeden z oficerów postanowił spalić nasze legitymacje prasowe i udawał, że nic takiego nie widział.
Jak była zorganizowana podróż i czy było ciężko ją zaplanować? Jechał Pan z grupą dziennikarzy?
Tak, na froncie pracuje się z reguły w grupie, więc siłą rzeczy działałem z innymi reporterami. Oczywiście na miejscu rozdzielaliśmy się i każdy zbierał swój materiał. Planowanie nie było zbyt problematyczne, poza faktem, że w Ministerstwie Obrony Ukrainy nikt nie mówił w innym języku niż w ukraińskim i rosyjskim.
Czy obawia się Pan zagrożenia ze strony ukraińskiej, lub tzw. republiki?
Zagrożenie przy pracy na linii frontu jest czymś normalnym. To pojawia się z każdej ze stron. Jeżeli chodzi o zagrożenie poza strefą konfliktu, to raczej nikt się tego nie obawia, ponieważ poza pewnymi nieprzyjemnościami raczej nic nam nie grozi. Oczywiście jeżeli tylko będę chciał robić tam zdjęcia, nie zawaham się ponownie pokazywać światu ważne wydarzenia.
Zdjęcie: Wikipedia