Największą elitę wojskową stanowią oddziały specjalne złożone z komandosów. Są to jednostki wybitnie przeszkolone i gotowe do pełnienia służby w ciężkich, wręcz skrajnie ekstremalnych warunkach. Muszą być gotowi do pełnienia zadań specjalnych w każdym czasie. U nas w Polsce jedną z takich jednostek jest JW GROM. Są to spadkobiercy II-wojennej jednostki Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej. Cichociemni byli pierwszym oddziałem komandosów polskich. Dokonali wielu niewiarygodnych akcji i nie przypadkiem ich motto brzmiało: „Wywalcz jej wolność lub zgiń”.
Trochę historii o początkach jednostek specjalnych
Pierwsze jednostki specjalne formowano już za czasów II wojny światowej. Jedne z pierwszych powstawały w III Rzeszy. Ich skuteczność była niebywała. Niewielki świetnie przeszkolony oddział zajmował fortyfikacje, których tradycyjne podbicie pochłaniało ogromną ilość czasu i środków. Pomysł na podobne oddziały złożyli również Polacy. Zaraz po przegranej wojnie obronnej, czyli w listopadzie 1939 r. powstał inicjatywa założenia świetnie przeszkolonych oddziałów spadochronowych zrzucanych w głąb kraju, w celu nawiązania kontaktu i współpracy z antyhitlerowskim podziemiem. Brytyjczycy mieli jednak inne priorytety w tamtym czasie, więc projekt odrzucono. Polscy działacze musieli poczekać do lipca 1940 r. Wtedy to utworzono Oddział 6. Sztabu Naczelnego Wodza.
Z jednostką tą bardzo szybko skontaktowało się SOE (Special Operations Executive). Była to tajna organizacja powołana przez Winstona Churchilla, która miała za zadanie nawiązać kontakt z podziemiem antyhitlerowskim w całej Europie. W ten sposób wspomagano wojnę nieregularną. Były to wszelakie działania dywersyjne, sabotażu, operacje specjalne i działania propagandowe prowadzone na terenach okupowanych przez państwa Osi. SOE było dość zorientowane w sytuacji, aby docenić polski potencjał i nie ingerować w nasze techniki rekrutacji i szkoleń wojskowych. Polski 6. Oddział Specjalny był bardzo zaradny, więc bezproblemowo radził sobie z organizacją. Szybko utworzyliśmy własne szyfry i ośrodki łączności. Rozpoczęto więc pobór do oddziałów Cichociemnych.
Zasady rekrutacji i szkoleń komandosów
Zgłosić mógł się każdy członek Armii Polskiej, niezależnie od tego w jakiej jednostce służył wcześniej. Jednak liczyła się nie tylko chęć wsparcia polskiego podziemia. Zgłoszenie było początkiem długiej drogi do wcielenia w szeregi Cichociemnych. Wymagano od kandydata nieskazitelnych idei i ambicji, a także wysokich morali. Ponadto ochotnik musiał już mieć spore doświadczenie wojskowe, choć w tym przypadku bardziej liczyły się kwestie organizacji i znajomości rzemiosła bitewnego niż stopień wojskowy. Nie odrzucano nawet zgłoszeń szeregowych. Wiek również nie był istotny, ważniejsza była kondycja i pełna sprawność fizyczna. Wysoce ceniono również znajomość języka obcego. Podczas selekcji kładziono nacisk na znajomość języka okupanta, czyli niemiecki i rosyjski.
Po pozytywnym rozpatrzeniu zgłoszenia, kandydata czekały dwa główne kursy: sprawnościowy i odprawowy. Kurs sprawnościowy był jednym wielkim ekstremalnie ciężkim testem wytrzymałości. Nieustannie i bez chwili wytchnienia przeczołgiwano się przez zasieki, pokonywano równoważnie i pięciometrowe mury oraz… huśtawki. Było to nowatorskie ćwiczenie: ochotnik bujał się w najlepsze, kiedy to z nagła zapadała się podłoga i należało wylądować, bez połamania się, za pomocą specjalnej przewrotki. Na koniec kursu sprawnościowego skakano z wieży spadochronowej. Konstrukcję (i to jako pierwszą w Wielkiej Brytanii) wykonali Polacy. Były to wysoce wydajne treningi. Na dowód – wystarczy wspomnieć o tym, że ostatni z żyjących Cichociemnych, major Aleksander Tarnawski, oddał skok spadochronowy w 2016 r. Miał wtedy 93 lata.
Kolejny był kurs odprawowy. Podczas niego żołnierz tworzył swoją legendę. Dobierał sobie wtedy nowe imię, nazwisko, podstawowe fakty z życia, a nawet zawód, z którego odbywał potem kolejne specjalistyczne kursy. To nowe wcielenie miało posłużyć za przykrywkę, podczas prowadzenia operacji na terenie kraju. Testy ze stworzonej fałszywej osobowości były niezapowiedziane. Dowódca z nagła wpadał w środku nocy i przepytywał. Odpowiedzi należało udzielać natychmiastowo i bez chwili zawahania bądź namysłu. Ponadto sprowadzano z kraju najświeższą niemiecką prasę i ogłoszenia. Dzięki temu potencjalni Cichociemni mieli bieżący wgląd na aktualną sytuację w kraju.
Wszystkie te kursy nie były przypadkowe. Miały pomóc ochotnikom w przeżyciu niezależnie od warunków, na jakie natrafią po wylądowaniu w kraju. Oprócz dwóch wspomnianych kursów głównych istniały również inne treningi. Część z nich poszerzała podstawowe kompetencje kandydata. Dla przykładu kurs korzonkowy, podczas którego kandydata wywożono do lasu, gdzie musiał przeżyć kilka dni wyłącznie o jedzeniu pozyskanym w tym środowisku. Ponadto podejmowano się również szkoleń specjalistycznych. Podczas nich nabywano wszelkie umiejętności, które wiązały się z nowym zawodem, jaki kandydat wybrał w trakcie kursu odprawowego. Podczas tych praktyk skrupulatnie stosowano motto: „Jak najmniej teorii, jak najwięcej praktyki”. Niektórzy mieli nawet okazję uczyć się takich technik jak podrabianie dokumentów, czy tworzenie określonych wyrobów chemicznych. Wszystko dopasowane było do zadania, jakie przypaść miało kandydatowi.
Oprócz przeszkolenia Oddział 6. Sztabu Naczelnego Wodza zapewniał swoim ludziom niezbędne wyposażenie. Zapewniano podstawowy sprzęt, ale przede wszystkim dopasowany strój. Krój był taki, jaki noszono na miejscu. Aby nie wzbudzać podejrzeń, zapewniano nawet niemieckie ostrza do golenia, bądź papierosy. Ponadto wręczano każdemu truciznę. Była ona wymogiem koniecznym, na wypadek gdyby kogoś złapało gestapo i zabrało na przesłuchanie. Tortury wykonywane przez Niemców były okrutne i wiele osób nie wytrzymywało ich. Skrócenie sobie męki nie było łatwą decyzją, ale wielu Cichociemnych uratowało w ten sposób swoich towarzyszy. Ponadto przed startem każdy otrzymywał około 40.000 dolarów, które ukryte były w pasie (naprawdę ciężkim). Pieniądze miały posłużyć jako wsparcie finansowe ruchu oporu.
Akcje Cichociemnych Spadochroniarzy Armii Krajowej
Całe to przygotowanie było niezbędne, ale i bardzo wymagające. Podkreśla to fakt, że z ponad 4000 kandydatów do kraju trafiło tylko 316 Cichociemnych. Pierwszego lotu dokonano w lutym 1941 r. w ramach operacji „Adolphus”. Wytypowano trzech kandydatów: Józefa Zabielskiego, Stanisława Krzymowskiego i Czesława Raczkowskiego, którzy mieli pełnić rolę przedniej straży i dostarczyć pół tony sprzętu łącznościowego. Już od pierwszej misji nie było lekko – mieli lądować pod Włoszczową (okolice Częstochowy), jednak samolot mocno zboczył z kursu i wylądowali około 200 km dalej pod Cieszynem. I tak mieli dużo szczęścia, gdyż paliwa ledwie wystarczyło. Ale to nie był koniec – jeden z Cichociemnych został złapany w drodze do Warszawy przez Niemców. Na szczęście trening odbyty przed przylotem okazał się niezwykle skuteczny i bezbłędnie sprzedał on bajeczkę przygotowaną podczas szkoleń. Gestapo uwierzyli, że jest on przemytnikiem, przez co skończyło się wszystko na karze trzech miesięcy więzienia i grzywny (którą opłacili rodacy).
Kolejni Cichociemni, którzy zostali wysłani do kraju, również nie mieli lekko. Samoloty czasami zawracały z powodu złej pogody. W kilku przypadkach nawet się rozbiły, albo zestrzelili je Niemcy. Przy lądowaniu też nie wszystko szło zgodnie z planem. Czasem niemiecki partol dostrzegł taki zrzut spadochronowy, przez co wywiązywała się walka. Niektórych zastrzelono na miejscu, innych zabierano na brutalne przesłuchania. Koniec końców i tak wiele zrzutów zakończyło się sukcesem. Jeśli lądowanie doszło do pozytywnego skutku, to każdego na początek czekało zadanie odnalezienia tak zwanej „ciotki”. Były to łączniczki Armii Krajowej, które pomagały przy aklimatyzacji komandosa w kraju. Pomimo ciężkich szkoleń Polscy komandosi często nie wiedzieli o pewnych detalach, które ratowały życie. Przykładowo: należało zawsze ustępować pierwszeństwa Niemcom albo nie wolno było siadać w przednich rzędach w tramwaju bądź przychodzić do barów przygotowanych wyłącznie dla gestapowców. Dzięki temu unikano zbędnej konfrontacji i wykonywano kolejne misje.
W latach 1941 – 1944 wykonano setki lotów i zrzutów, w ramach których realizowano kolejne zadania. Te były przydzielane w ramach kolejnych sezonów operacyjnych: „dalej próbny” (październik 1941 r. – kwiecień 1942 r.), „Intonacja” (sierpień 1942 r. – kwiecień 1943 r.), „Riposta” (sierpień 1943 r. – lipiec 1944 r.) oraz „Odwet” (sierpień – grudzień 1944 r.). To właśnie podczas trzeciego sezonu operacyjnego „Riposta” odbyła się jedna z najważniejszych operacji o kryptonimie „Most”. Podczas tej akcji samoloty lądowały, zostawiając w kraju kolejnych członków oddziału Cichociemnych, a zabierały na pokład kurierów z ważnymi informacjami. Jedna z tych operacji „Most III” uratowała Londyn przed niszczycielskimi bombardowaniami, gdyż Polakom udało się przechwycić plany rakiety V2.
Misja – powstrzymać V2
Zwany inaczej Vergeltungswaffe-2 (broń odwetowa-2), to niemiecki pocisk dalekiego zasięgu, którym dokonywano niszczycielskich spustoszeń. Co ciekawe, był to pierwszy pocisk, który bezproblemowo można było wprowadzić w przestrzeń kosmiczną, a następnie pokierować na cel. Chociaż nie był to precyzyjny pocisk (margines błędu wynosił kilka kilometrów), to i tak nie bez powodu ochrzczono ją mianem „broni terroru”. Alianci nawet nie zdawali sobie sprawy, jak ogromne zagrożenie niosą za sobą te pociski. Do czasu aż wywiad Armii Krajowej nie przechwycił fragmentów tych pocisków. Podczas jednej z prób, niewybuch V2 wylądował w okolicach wsi Sarnaki. Na jego podstawie sporządzono bardzo dokładną dokumentację techniczną. Przekazanie tych dokumentów miało się odbyć chwilę po północy 26 czerwca.
Pod Tarnowem wylądował samolot Dakota. Z niego wyszła kolejna ekipa Cichociemnych. Na pokład zabrano kurierów wraz z Jerzym Chmielewskim, który miał za zadanie osobiście przekazać do rąk angielskich dowódców zarówno fragmenty, jak i plany rakiety. Całą akcję ubezpieczało 400 osób i gdyby nie ten fakt, to być może samolot w ogóle nie odleciałby, gdyż zaczął zapadać się na podmokłym terenie. Na domiar złego w okolicy pojawił się całkiem pokaźny patrol wroga. Pilot po trzykrotnej próbie startu chciał poddać akcję. Stawka była jednak za wysoka, więc Polacy uparli się i rozładowali samolot, po czym odkopali go i podstawili deski dla ułatwienia startu. Po przeszło godzinie załadowano samolot ponownie i wysłano do Anglii. Brytyjskie dowództwo zyskało w ten sposób ponad półtora miesiąca czasu na opracowanie strategii walki z rakietami V2. Alianci zdecydowali się na bombardowanie wszelkich miejsc, z których pociski te miały zostać wystrzelone. W ten sposób ocalono tysiące ludzi, a zawdzięczamy to wszystko naszym rodakom.
Cichociemni w ciągu całej II wojny światowej wzięli udziału w niezliczonej liczbie operacji. Lądowali w ojczyźnie pod osłoną nocy i dokonywali rzeczy, których zwykły żołnierz by nie dokonał. Wszystko zawdzięczali swojemu wszechstronnemu przeszkoleniu i byli żywym dowodem na to, że często to nie ilość, a jakość ma znaczenie. Podejmowali się służby z pełną świadomością zagrożenia. Nie mniej walczyli z pełną dumą za wolność i ojczyznę. Z 316 tych niezwykłych komandosów aż 112 oddało życie za ideały, w których pokładali nadzieję. Część z nich zginęła podczas skoku, a część zażyła truciznę, zabierając sekrety AK do grobu. Niektórzy również polegli w trakcie powstania warszawskiego w sierpniu 1944 r. O powstaniu warszawskim usłyszymy jeszcze w kolejnych artykułach z cyklu „W pogoni za historią – II wojna światowa”. Poznamy również inne zasługi naszych rodaków na frontach tego największego konfliktu w dziejach ludzkości. Do zobaczenia w przeszłości!