Nie da się nie zauważyć współcześnie panującego trendu na zdrowy tryb życia. Internet pęka w szwach od osób promujących fit diety, aktywność fizyczną czy stosowanie suplementów. Do tak popularnej tendencji odwołuje się spektakl pt. Chory z urojenia, który pełen jest tabletek, lekarzy i niejednoznacznych diagnoz. Czy taka sztuka może dotrzeć do widza, żyjącego w XXI wieku?
Chory z urojenia to komedia, będąca ostatnim dziełem francuskiego komediopisarza - Moliera. Po raz pierwszy wystawiona w 1673 roku. Ja miałam okazję obejrzeć ją 28 maja bieżącego roku w rzeszowskim Teatrze im. Wandy Siemaszkowej. Uwspółcześniona wersja w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza uwydatnia fanaberie każdego z nas, a równocześnie odnosi się do oryginalnego dzieła mistrza gatunku. Zawiera m.in. skrzętnie czynione przez Moliera obserwacje i tworzone na ich podstawie wielobarwne postacie. To właśnie dzięki nim i tempie, z jakim pojawiają się na scenie, sztuka jest bardzo dynamiczna. Mimo że skupia się wokół hipochondryka, nie ma w niej czasu na nudę. Główny bohater – Argan (w tę rolę wcielił się Marek Kępiński) jest „chory na chorobę” i darzy lekarzy niekwestionowanym zaufaniem. Potrzeba otaczania się osobami, które zadbają o jego zdrowie prowadzi do tego, że mężczyzna próbuje zmusić swoją córkę do małżeństwa z Tomaszem Biegunką (Adam Mężyk). Ojciec nie przejmuje się uczuciami Anieli (Małgorzata Pruchnik-Chołka) oraz faktem, że ta znalazła sobie innego narzeczonego – liczy się tylko i wyłącznie jego osobisty interes – według Argana związanie się z rodziną lekarzy przynosi same korzyści.
Pojawienie się doktora Tomasza oraz jego ojca, rozpoczyna jedną z najśmieszniejszych scen spektaklu. Interakcje między narzeczeństwem czy seniorem Biegunką a Arganem sprawiają, że publiczność w końcu ośmiela się i wybucha głośnym śmiechem. Stworzona w tym momencie atmosfera wesołości utrzymuje się na sali już do końca przedstawienia. Zaletami komedii są przede wszystkim pełne humoru dialogi oraz wykreowani bohaterowie. Najbardziej podobała mi się gra Marka Kępińskiego i Piotra Napieraja – bawiły nie tylko wypowiadane przez nich kwestie, ale także ich gesty oraz mimika twarzy. Natomiast moją ulubioną bohaterką została Antosia (Justyna Król), która będąc służącą potrafi sprzeciwić się pracodawcy, a także wykazać najtrzeźwiejszym umysłem. To dzięki niej, intrygi zostają udaremnione, a Argan ucieka spod wpływu lekarzy oraz przekonuje się o prawdziwości swoich relacji z żoną i córką.
Scenografia przedstawienia jest stała. Składa się z półek po brzegi wypełnionych fiolkami leków. To sprawia, że dom zaczyna przypominać aptekę. Na scenie znajduje się również skrzynka, wielkości piaskownicy, pełna zużytych opakowań oraz kilka krzeseł. Mogłoby się wydawać, że to rozwiązanie oszczędne i nieciekawe. Nic bardziej mylnego. Scenografia została dobrze przemyślana. Ustawione w rzędach półki tworzą labirynt, który poza znaczeniem metaforycznym, pełni funkcję praktyczną – bohaterowie niejednokrotnie po prostu znikają w gąszczu leków w drodze do wyjścia z pokoju. Gdy dołączymy do tego odpowiednie wykorzystanie świateł, efekt jest jeszcze ciekawszy. Jedna z rozmów rozgrywa się w centrum „labiryntu”, a widzowie są w stanie zobaczyć bohaterów tylko i wyłącznie dzięki bardzo jasnej, białej barwie światła. Muzyka jest dyskretna. Jedynie w momencie kulminacyjnym wybrzmiewa głośniej i podsyca emocje.
Chory z urojenia to sztuka, której popularność nie przemija. W swoim dziele Molier ucieka się do absurdu i ukazuje „chorobę” jako samotność, próbę zwrócenia na siebie uwagi otoczenia. Z pozoru lekka komedia odkrywa przed widzem słabości człowieka i bezradne oblicze medycyny, a jednocześnie bawi. Wszyscy, którym zdarzyło się „chorować na chorobę” powinni ten spektakl zobaczyć. Osoby lubiące szczęśliwe zakończenia również będą zadowolone. 100 minut poświęcone na obejrzenie spektaklu nie będzie czasem straconym. Potwierdzają to długie i gromkie brawa, które aktorzy usłyszeli 28 maja, a także uśmiechy na twarzach widzów, opuszczających salę teatralną.
Źródło fotografii: Teatr im. Wandy Siemaszkowej