Przychodzi chłopak do biblioteki i mówi: - Dzień dobry. Chciałem wypożyczyć książkę. -Dobrze, a jaką? – pyta bibliotekarka. – A wie Pani, w sumie nie znam autora ani tytułu, ale pamiętam, że okładka była czerwona.
Nie od dziś wiadomo, że ludzie to wzrokowcy. Dlatego też wydawnictwa prześcigają się w nowych pomysłach na okładki książek. Wszystko po to, by przyciągnąć czytelnika, by zainteresował się konkretnym tytułem od pierwszego wejścia do księgarni. Jego wzrok ma spocząć na danym dziele, ma zobaczyć okładkę i podjąć natychmiastową decyzję o zakupie, zanim sięgnie po dokładny opis fabularny. Wiadomo – im bardziej wyróżniająca się okładka, tym bardziej można liczyć na sukces finansowy. Przez pewien czas na polskim rynku wydawniczym królował trend na, delikatnie rzecz ujmując, paskudne okładki. O gustach się nie dyskutuje, natomiast o szacie graficznej książek – na całe szczęście można.
Chyba nie ma takiej osoby, która wątpiłaby w moc okładki. Bez dwóch zdań w większości decyzji zakupowych świta nam z tyłu głowy, że skoro strona tytułowa jest ładna, to i zawartość taka będzie. Oczywiście to bzdura. Szata graficzna nie decyduje o talencie pisarza, ale może wiele obiecywać po utworze literackim. Gdyby zapytać książkoholika, czy zdarzyło mu się dokonać zakupu ze względu na okładkę, odpowiedź brzmiałaby zapewne „tak”. Nic dziwnego, niektóre z nich to istne arcydzieła.
Film a okładka książki
Jak już wcześniej wspomniałam: okładka ma moc. Ma moc, o której nie śniło się filozofom. Możecie wierzyć lub nie, ale to ona w niektórych przypadkach potrafi podnieść status zwykłej książki do miana białego kruka. Jak? Słowem kluczem w tym przypadku jest... ekranizacja. Schemat jest prosty: Hollywood postanowi zekranizować książkę, film staje się kasowym sukcesem, co robi wydawnictwo? Wypuszcza dodruk pierwowzoru z filmową okładką, robiąc automatycznie z oryginalnej bestseller.
Czytaj cały artykuł w Intro Magazynie: Okładka jak malowana