Piękne krajobrazy to nie wszystko, czyli trochę więcej cieni niż blasków życia na Antypodach.
Pierwszy tydzień drugiego miesiąca mojego pobytu w Australii wystawił mój początkowy entuzjazm na ciężką próbę. Zaczęło się od niedzielnej burzy, podczas której akurat miałam plany na mieście. Kiedy wracałam z centrum okazało się, że prom z Sydney na Manly nie pływa, pociągi nie jeżdżą, w związku z czym mogę dostać się do domu jedynie autobusem, który ciężko było zlokalizować i jeździł o różnych porach, nawet nie zbliżonych do rozkładu. Tutaj natura wyznacza tryb życia. Kiedy jest wietrznie, wiatr przewraca fotele na balkonie, a kiedy jest ulewa czy burza ulice toną w deszczu i mało co funkcjonuje normalnie.
Centennial Bridge nocą, widok z promu na trasie Manly - Sydney
(Nie)zdrowa beztroska
Problemy z komunikacją miejską to nie był koniec niespodzianek, wręcz przeciwnie. Kiedy w końcu dotarłam do mojego pięknego mieszkania z widokiem okazało się, że nie ma w nim prądu ani ciepłej wody. Nie byłoby to aż tak zaskakujące gdyby nie fakt, że mimo włączenia ogrzewania pod koniec dnia, gniazdka nie działały do końca tygodnia. Dokładnie przez 7 dni, od niedzieli do niedzieli. Nie pomogło to, że dzwoniłam do dostawcy energii codziennie pytając o jakiekolwiek informacje. Jak będzie, to będzie. Jesteśmy w trakcie przywracania prądu w kilku tysiącach miejsc na terenie całego Sydney. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam: tu jest coś nie tak.
Czy to jest na pewno dobre miejsce dla mnie? Bo kiedy świeci słońce i pogoda dopisuje mogę spacerować, pływać, zwiedzać. Ale kiedy pada deszcz, to nie dość, że najbezpieczniej siedzieć w domu, to jeszcze nie mogę sobie w tym domu nawet odpalić serialu na Netflix. Z Polski przywiozłam tylko 2 książki, które szybko przeczytałam, więc sytuacja nie była za ciekawa. Wtedy słynne no worries stało się dla mnie prawdziwym zapalnikiem. Nie mówi się poirytowanej do granic możliwości osobie, żeby się nie przejmowała i uspokoiła, tylko udziela się konkretnych informacji. Nie otrzymałam ich ani razu.
Budynek poczty, bar, kawiarnia i mieszkanie w jednym. Wydawałoby się, że takich miejsc już nie ma na świecie, a jednak Australia ciągle zaskakiwała mnie w tej kwestii.
Praca w Australii – poszukiwań ciąg dalszy
Kiedy prąd w końcu wrócił, wróciła również moja życiowa energia i byłam w stanie wznowić moje poszukiwania pracy (przez pechowy tydzień siedziałam w kawiarniach i wykorzystywałam w tym celu publiczny internet i prąd). Znowu zaczęłam intensywniej wysyłać CV, dzwonić, pisać do ludzi z branży. Poszłam na kilka spotkań SEO i tu wydawało mi się, że trafiłam w dziesiątkę. Same konferencje były bardzo ciekawym doświadczeniem. Początkowo nie czułam się zbyt komfortowo, byłam w wielkim, nowoczesnym budynku, w mieście, w którym nikogo nie znałam, nie wiedziałam czego się spodziewać, bo to jednak jest zagranica... wszystko było bardzo przytłaczające.
Miałam do wyboru albo po prostu przesiedzieć spotkanie, wysłuchać prelegentów i pójść do domu, albo wykorzystać szansę w 100% i po raz pierwszy w życiu zrealizować networking tak, jak nakazuje jego definicja. I mimo, że nogi mi się trzęsły i miałam ochotę oprzeć się o ścianę i w nią wsiąknąć, to zaczęłam podchodzić do każdej grupki osób i przedstawiać się, pytać czym się zajmują i wplatać informację, że szukam pracy. Po pierwszej interakcji poszło z górki. Poczułam się bardziej pewna siebie, wiedziałam dokładnie co chcę powiedzieć, później nawet poszłam na after party i bawiłam się super. Zostało to bardzo dobrze odebrane, zniknęły podejrzliwe spojrzenia, nawiązałam sporo kontaktów, dużo osób zaoferowało swoją pomoc w poszukiwaniach.
Manly o zachodzie słońca, widok znad kufla cydru z baru w przystani
Niestety, albo miałam pecha, albo od początku no worries, znajdziemy Ci coś to była tylko taka uprzejma formułka. Z poszukiwań wspartych przez nowych SEO kolegów z Sydney nic nie wyszło. Wzięłam udział w dwóch kompletnych rekrutacjach, które załatwiłam sobie zupełnie sama, podczas obu przeszłam 3 z 4 etapów po to, żeby na jednej usłyszeć, że moja aplikacja jest mocna, ale nie wystarczająco, a z drugiej nagle nie usłyszeć nic przez tydzień. Pozostałe rozmowy przedwstępne również szły dobrze, dopóki nie przyznałam się, że jestem na wizie Working Holiday. Wtedy nagle rozmowa się urywała albo słyszałam, że jestem interesującą kandydatką, ale firma może zatrudnić tylko kogoś z obywatelstwem albo wizą PR (Permanent Residency). Tutaj moja rada jest taka, że jeżeli przyjeżdża się tutaj na wizie WH i próbuje zostać na dłużej to oprócz bycia maksymalnie proaktywnym, trzeba uzbroić się w cierpliwość. Wypytałam kilka osób, które znalazły tu pracę w zawodzie i często słyszałam, że poszukiwania pracy mogą zająć od 3 do 6 miesięcy. Ja takiej cierpliwości nie mam, chcę się rozwijać jak najszybciej.
Chcę wyjechać do Australii... ale czy z właściwych powodów?
Oprócz tego życie w Australii z Polskich oszczędności jest naprawdę ciężkie. Jestem przyzwyczajona do chodzenia raz w miesiącu na paznokcie i lubię kupić sobie coś ładnego do ubrania częściej niż czasem. Poza tym, we Wrocławiu ciągle chodziłam do kina, do teatru, na imprezy. W czymś, co postrzegałam wtedy jako rutynę bardzo dużo się działo. Może to wszystko drobnostki, ale właśnie takich rzeczy brakuje mi tutaj najbardziej. Poszłam raz do kosmetyczki tylko dlatego, że znalazłam Groupon i za zwykłą regulację brwi, która jest w Polsce najtańszym zabiegiem zapłaciłam 20 dolarów, czyli jakieś 50 zł. Jedno piwo na mieście kosztuje prawie 30 zł, bilety do kina czy teatru 3 razy tyle.
Drama Queen w krainie No worries. Z Wrocławia do Sydney, i co dalej?
Do tego wszystkiego dotarło do mnie, a właściwie przypomniałam sobie, jak bardzo źle znoszę samotność. Oczywiście czasem lubię być sama, potrzebuję tego. Ale nie przez bite dwa miesiące, gdzie praktycznie cały czas spędzałam w samotności na spacerach, plażach, czy w domu. Nawet najpiękniejsze widoki przestały mnie cieszyć, kiedy zaczęłam zapominać jak brzmi mój głos, bo całymi dniami nie miałam się do kogo odezwać. Oczywiście były wyjątki, poznałam tutaj kilka fajnych osób, ale mówiąc szczerze, brakowało mi mojego życia w Polsce. Będąc w kraju wydawało mi się, że ciągle nic się nie dzieje, teraz widzę jak bardzo się myliłam. Tutaj dopiero nic się nie dzieje, po prostu otoczenie jest inne, nowe, ale to też z czasem powszednieje.
Może byłoby inaczej, gdybym nie przyjechała tu sama... tą kwestię też warto rozważyć przed spontaniczną decyzją o diametralnej zmianie swojego życia. To brzmi super, tak uciec od wszystkiego, na początku rzeczywiście daje uczucie oczyszczenia i odświeżenia, ale później wszystkie myśli, wątpliwości, od których chciałam się odciąć i tak wróciły. Miejsce nie ma znaczenia, moim zdaniem ten sam efekt dałby mi dwutygodniowy urlop. Dlatego podjęłam decyzję o powrocie po dwóch zamiast po sześciu miesiącach.
I nie przekonały mnie nawet takie luksusy jak otwarty basen w oceanie na Freshwater.
Zmiana zdania jest w porządku
W tym miejscu chciałabym poruszyć jedną, bardzo ważną rzecz. Żeby kupić sobie trochę więcej czasu na poszukiwania pracy mogłabym zagryźć zęby i iść sprzątać lub pracować gdzieś w sklepie na kasie. Ale mi się nie chce i nie będę tego robić. Po tygodniu nabijania sobie do głowy, że to moja życiowa porażka, że przecież nie mogę tak wrócić, bo co inni pomyślą, bo przecież powinno być wielkie success story o tym, jak rzuciłam wszystko, pojechałam na obcy kontynent i nagle moje życie cudownie się odmieniło, ogarnęłam się i stwierdziłam, że to też jest okej. Sama dla siebie się nie poddałam, dla mnie poddaniem się byłoby zostanie tutaj na siłę tylko dla pozorów. Moim planem było wyjechać do Sydney, zobaczyć jak tutaj działa Marketing i SEO i po jakimś czasie wrócić, a przy okazji trochę pozwiedzać. Gdybym uważała, że sam mój pobyt w Australii jest wart popracowania poza zawodem, zrobiłabym to, ale nie ma w tym kraju nic takiego, co mnie do tego przekonuje. Wolałabym pojechać w inne miejsce, na krócej, zobaczyć coś nowego, a w tym samym czasie robić fajne rzeczy związane z wyznaczoną sobie ścieżką kariery. Okazało się, że uwielbiam wyjeżdżać, ale tak samo uwielbiam wracać do domu, który jest w Polsce.
Jednym z moich ostatnich spacerów był 10-km Manly-Spit Bridge walk. Fakt, że wybrałam się na niego sama, w plażowych butach i bez sprawdzenia prognozy pogody tylko dowodzi, że nie jestem wystarczająco odpowiedzialna na życie na Antypodach. 80% trasy prowadziło przez busz. Ale dałam radę i sam ten spacer to była super przygoda!
A więc: warto czy nie warto?
W końcu mam też gotową odpowiedź na pytanie: czy było warto wyjeżdżać? Z całą pewnością było warto, nie żałuję ani jednej chwili, ani złotówki. Spróbowałam i odpowiedziałam sobie dzięki temu na wiele pytań, które pomogą mi podejmować decyzje w przyszłości. Ogarnęłam życie w Sydney pod kątem organizacyjnym, pochodziłam na rozmowy, spotkania branżowe, porozwiązywałam testy, dostałam pozytywny feedback na temat swoich tekstów od zagranicznych firm. Ale co najważniejsze, wiem kiedy podjąć najlepszą dla siebie decyzję, wycofać się i wymyślić nowy plan zamiast kurczowo trzymać się czegoś, co raz postanowiłam, jeśli czuję, że kosztuje mnie to więcej niż powinno. Podsumowując, warto znaleźć czas na próbowanie i siłę na walkę o marzenia, tych chwil i doświadczeń nikt nam nie odbierze, ale nic na siłę. W poniedziałek rezerwuję bilet do Polski, czuję się bardzo dobrze z tą decyzją i już nie mogę się doczekać kolejnych pomysłów, które mi przyjdą na głowy.