Pomysł o wyjeździe do Sydney na dłużej niż pozwalają na to dni urlopowe na etacie pojawił się w mojej głowie w sierpniu 2019 roku. Nigdy wcześniej Australia nie przeszła mi przez myśl – co prawda od zawsze marzyłam o spróbowaniu życia za granicą, ale przed oczami miałam wtedy wysokie wieżowce Nowego Jorku, a nie kilkudziesięciokilometrowe plaże i dziką roślinność australijskich buszy. Zwłaszcza, że jeszcze do niedawna nie byłam wielbicielką natury, a miasto wydawało mi się być jedynym miejscem, w którym naprawdę mogę odetchnąć. Co się po drodze zmieniło, że jestem tu, gdzie jestem?
Cairns-Brisbane
W listopadzie 2018 r. pojechałam do Australii po raz pierwszy. Wtedy mój wyjazd trwał dwa tygodnie, pierwszy tydzień spędziłam poznając Sydney i okolice, a w drugim pojechałam z trójką znajomych (którzy w Sydney mieszkają i pracują już ponad 3 lata) na roadrip popularną trasą Cairns-Brisbane. Myślę, że coś się we mnie zapaliło, gdy po raz pierwszy jechałam nocą samochodem 4x4 wzdłuż oceanu po plaży na Fraser Island, która zdawała się nie mieć końca. Za oknem widziałam tylko fale i wydawało mi się wtedy, że jedziemy po wodzie. Tego uczucia nie da się szybko zapomnieć.
Widok na Operę ze spaceru po Centennial Park
Podczas tej wycieczki miejska dziewczyna nauczyła się rozkładać namiot, jeść świeżo złowione ryby (oczywiście nie ja je złowiłam), radzić sobie z pojawiającymi się nagle obok psami Dingo i żyć bez dostępu do bieżącej wody 2 dni. Ale warto było, chociażby dla tych chwil, kiedy o 5 rano pierwszym widokiem jaki maluje się przed oczami jest wschód słońca za oceanem, a dzień rozpoczyna się spacerem po piasku. Na Cape Hillsborough właśnie o tej porze na plażę wychodzą kangury Wallaby!
Samochód, którym przejechaliśmy całą trasę i nasze namioty na Fraser Island. Fot. Tomek Rejowski 20-kilometrowa plaża Fraser Island w ciągu dnia. Żeby znaleźć tam miejsce do rozbicia się jechaliśmy wzdłuż plaży dobre pół godziny.
Trochę gorszym doświadczeniem dla mnie było spanie w buszu. Niestety, podczas trasy nie zawsze udawało się znaleźć miejsce do rozbicia namiotu na plaży, więc spaliśmy w lesie, czasem w bardziej przystosowanych do tego miejscach (np. Wreck Rock Camping Ground), czasem w mniej. To mało powiedziane, że campingi są w Australii popularne, myślę, że nie będzie przesadą jeśli określę to częścią australijskiego stylu życia. Weekendowe wyjazdy są tu normą, i wielu pasjonatów jest w posiadaniu namiotów większych niż nie jeden kamper. Ilość udogodnień, rodzajów barbecue i pomysłów w tej dziedzinie nie ma tu końca. Chociaż w Polsce nigdy nie wyjeżdżałam za miasto w poszukiwaniu relaksu ani przed ani po podróży do Australii, to przyznaję, że po całym tygodniu pracy to może być niesamowity reset dla umysłu. Wracając do wad spania w buszu: więcej owadów, dziwnych zwierząt, wielkich jaszczurek, nietoperzy, ciem, których panicznie boję się od dziecka. Trzeba było zagryźć zęby i nie marudzić. To są takie chwile, kiedy prysznic wydaje się być niedoścignionym luksusem, a przecież na co dzień zupełnie nie docenia się tak prostej rzeczy, po prostu machinalnie wykonuje się rutynowe czynności.
Miałam też wtedy okazję spać na bezludnej wyspie. Wyspa nazywała się South Molle Island i byliśmy tam tylko we czwórkę. To właśnie tam po raz pierwszy spróbowałam snorklingu, czyli pływania po powierzchni wody ze specjalną maską i rurką. To był dopiero wstęp do prawdziwego wyzwania, któremu stawiłam czoła już w tym roku, bo wtedy woda była płytka, spokojna, a pod nią niewiele się działo. Ale byłam z siebie dumna, że udało mi się opanować płytki oddech i paniczne myśli. Nie jestem psychicznie zdolna do relaksu i medytacji, ale woda nie pozostawia wyboru. To jedno z najbardziej oczyszczających doświadczeń, jakie mogę sobie wyobrazić. Dopóki nie wyjechałam, nie zdawałam sobie sprawy ile barier jestem w stanie przekroczyć tylko po to, by spróbować czegoś nowego. Uwielbiam swoją strefę komfortu, nie bez powodu tak się nazywa, ale czasem warto zobaczyć czy poza nią też da się znaleźć coś wartościowego.
Wschód słońca na Fraser Island
Sam wyjazd mogłabym opisywać długo i ze szczegółami, ale to nie była miłość od pierwszego wejrzenia, nie postanowiłam wtedy, że na pewno wrócę. Ta decyzja dojrzewała we mnie cały kolejny rok. Ostatecznie podjęłam ją nie dlatego, że tu jest tak, jak jest tylko dlatego, że jest tu tak bardzo inaczej niż we Wrocławiu. Inni ludzie, inne życie, inne emocje i wyzwania, nawet niebo i Księżyc inaczej tu wyglądają. Byłam w Polsce szczęśliwa, ale ciągle czegoś mi brakowało, czegoś szukałam, czułam się znudzona i cały czas tak, jakbym działała na 40% swoich możliwości. Dlatego pewnego dnia zrezygnowałam z pracy, zostawiłam mieszkanie i kota pod najlepszą możliwą opieką i postawiłam wszystko na jedną kartę. Jeszcze nie wiem czy będę tego żałować, za 3 dni mija miesiąc odkąd mieszkam w Sydney i nadal nie wiem jak będzie wyglądać moja przyszłość w tym miejscu. Jedno jest pewne: zawsze mogę wrócić. Ta myśl pozwala mi na tą chwilę spać spokojnie. Już po pierwszym miesiącu mam jednak całkiem sporo spostrzeżeń, którymi chętnie się podzielę.
Jak najprościej wyjechać?
Ja przyjechałam tutaj na wizie Working Holiday, czyli takiej, która umożliwia roczny pobyt i zezwala na legalną pracę u jednego pracodawcy przez maksymalnie 6 miesięcy. Pół roku to mój planowany czas próbowania życia w Australii, ale muszę być elastyczna, bo jak na razie żyję w trybie jednej wielkiej niewiadomej. Być może zostanę dłużej, jeśli dostanę fajną pracę. A być może wrócę z końcem lutego, bo wyczerpią mi się zasoby. Trzeba mieć na uwadze, że w Australii jest drogo. Choć dolar australijski jest tańszy niż amerykański, to ceny są tutaj naprawdę wysokie. Za niewielkie zakupy żywnościowe płacę $20, za większe $80. Obiad na mieście kosztuje średnio $35. Przez obiad na mieście rozumiem pizzę i piwo. Mała czarna $4. Myślę, że dobrym porównaniem będzie powiedzenie , że wszystko kosztuje tyle, ile w Polsce, tylko, że zamiast złotówki jest dolar, więc wszystko razy 2,6. Póki co nie planuję szukać pracy dorywczej tylko po to, by zostać dłużej, ale być może to się zmieni. Wszystko być może. Jeszcze nie zdecydowałam.
Plaża na Etty Bay
Ludzie w Australii
Jeżeli obawiasz się samotności, to Australia jest świetnym miejscem do rozpoczęcia swojej przygody w pojedynkę. Wszyscy są tutaj niesamowicie mili, spokojni, żyją w trybie no worries, nie przejmują się właściwie niczym. Jest to stuprocentowo naturalne, nie mam wrażenia, że ktokolwiek coś udaje, zresztą nie ma takiej potrzeby. Obcy ludzie na ulicy pytają jak się czujesz i naprawdę obchodzi ich jak się czujesz. Można porozmawiać z każdym w sklepie, przechodząc przez ulicę, siedząc w autobusie, właściwie ciężko tego nie robić. Wiadomo, współcześnie raczej unikamy kontaktu z obcymi, ale kiedy od bliskich dzieli nas tak ogromna odległość, a jedyna garstka znajomych, którą się ma w danym miejscu w ciągu dnia jest w pracy, zaczyna brakować kogokolwiek obok. Dlatego tak ważne jest, żeby nie wystraszyć się tych nie-znajomych i wychodzić z domu. Mi, jako osobie, która musi przebywać wśród ludzi, bardzo pomaga chodzenie na jogę i siłownię. Nie same ćwiczenia, choć pewnie trochę też, ale możliwość znalezienia się w jakiejś społeczności.
Co najlepiej oddaje różnicę między Australijczykami a Polakami? Gdy tutaj idzie się w samotności na plażę i nagle przychodzi ochota, żeby popływać, można zostawić torebkę z całą zawartością gdziekolwiek na widoku i po prostu wskoczyć do wody. Po powrocie wszystko będzie na swoim miejscu, każdy to tutaj robi. Wyobrażacie sobie to u nas? No nie.
Wooroonooran National Park. Bardzo lubię tą fotografię ale jej kulisy są traumatyczne. Mam lęk wysokości i bałam się, że spadnę w przepaść, mimo że prąd płynął w odwrotnym kierunku. Położenie się na wodzie poprzedziła 30 minutowa terapia od ludzi czekających w kolejce, żeby też uchwycić ten widok, niekoniecznie ze mną w kadrze. Fot. cierpliwy Tomek Rejowski
Moje ulubione zdjęcie z całego wyjazdu, zrobione na Cape Cleveland. Fot. Tomek Rejowski
Transport i aktywność
Jestem totalną fanką przemieszczania się z punktu A do B łódką, dlatego cieszę się, że właśnie w ten sposób muszę pokonywać drogę do miasta. Są też oczywiście Ubery, autobusy i pociągi, bo Sydney to ogromne miasto i komunikacja miejska musi być maksymalnie rozbudowana. Mimo wszystko chyba nikogo nie dziwi to, że jeśli tylko mogę to decyduję się na prom i płynę sobie patrząc na ocean, słuchając muzyki i wyobrażając, że gram w jakimś super filmie. Wtedy nie chcę stąd wyjeżdżać już nigdy, ale wiadomo, te myśli zmieniają się co chwilę. Fascynacja i tęsknota, cały czas, sinusoida.
Sydney nocą
Jeśli chodzi o aktywność, to ludzie są tu piękni, wszyscy bardzo o siebie dbają, dużo spacerują, rzadko korzystają z autobusów, tylko jeśli jest to konieczne. Odległość, którą we Wrocławiu zawsze pokonywałam autobusem linii 144, teraz przechodzę pieszo (jakieś 4,5 km). Może dlatego, że w Australii wszystkie przystanki w autobusach są na żądanie i nie są podpisane, więc jak nie wiesz do końca jak wygląda miejsce, w którym chcesz wysiąść to masz przerąbane. Może też dlatego, że bilety kosztują jakieś 10 zł, a mi powoli kończą się oszczędności. A może po prostu już po miesiącu jestem sportowym świrem, nie wiadomo.
Szukanie mieszkania w Sydney i okolicach
Razem z koleżanką postanowiłyśmy zamieszkać nie w centrum Sydney, lecz przy jednej z okolicznych plaż, na Manly. Proces szukania mieszkania jest tutaj bardzo skomplikowany. Na stronie z ogłoszeniami przy każdym mieszkaniu jest napisany czas tzw. inspekcji i jest to 15 minut w danym dniu. Czyli np. środa, 10:00 – 10:15. W tym czasie na miejscu jest agent nieruchomości, można zadać pytania i wszystko obejrzeć. Kiedy mieszkanie spełnia wszystkie oczekiwania, trzeba o nie zaaplikować – wypełnia się wtedy bardzo dużo papierów, dodaje skany dokumentów typu paszport, wiza, dyplom licencjacki i zostawia numer telefonu do ludzi, którzy mogą poświadczyć wiarygodność potencjalnego najemcy. My aplikowałyśmy przez Marlenę, bo mieszkając tu już dłużej i mając historię najmu, jest bardziej godna zaufania niż ja (i pewnie nie tylko z tego powodu). Niemniej, agent zdecydował się zadzwonić do jednej z osób, które Marlena podała przy aplikacji jako swoich referentów i zapytać czy Marlena dobrze ubiera się do pracy. Bardzo istotna informacja.
Kiedy już agent zbierze wszystkie aplikacje, ostateczna decyzja należy do właściciela mieszkania. I tak właśnie zostałyśmy lokatorkami dwupokojowego mieszkania z widoczkiem na zatokę i ocean, które też sprawia, że poważnie zastanawiam się nad przedłużeniem mojego planowo półrocznego pobytu. W okolicy wszyscy chodzą z deskami do surfowania pod pachą, często na boso, w strojach kąpielowych, czuję się trochę jakbym była na weekendowym wyjeździe nad morze, który się nie kończy.
Shelly Beach, zaledwie 15 minut drogi piechotą od mojego mieszkania na Manly.
Można tu pływać, snorklinkować, albo po prostu chillować na piasku. Dopóki nie podpłynie rekin, który nie jest wegetarianinem
Jak znaleźć pracę w Australii?
Pewnie w każdej branży jest inaczej, ja szukam pracy w Content Marketingu lub SEO. Jest bardzo dużo ofert, ale wiza Working Holiday często jest przeszkodą dla mniejszych firm i dlatego przewagę mają kandydaci z obywatelstwem lub pobytem stałym. Jednak nie zawsze tak się dzieje, wtedy rekrutacje wyglądają wtedy bardzo podobnie jak u nas. Dostaje się zadanie próbne, jest rozmowa telefoniczna, później interview w biurze. Póki co miałam 3 zadania próbne i dwie rozmowy telefoniczne, z czego z jednej zostałam zaproszona na rozmowę do biura. Jak na razie nie jestem w stanie niczego więcej powiedzieć o samej pracy w Australii, bo jeszcze nie wiem czy będzie mi dane zdobyć takie doświadczenie.
Jeśli chodzi o same poszukiwania, kluczowe jest bycie aktywnym i wychodzenie z inicjatywą. Nie wystarczy wysłać CV przez LinkedIn. Oprócz tego wypada zadzwonić lub napisać do rekrutera, zapytać czy z aplikacją wszystko w porządku, podtrzymywać kontakt. To naprawdę bardzo pomaga, polegając tylko na samym CV ryzykuje się, że przepadnie ono wśród innych kandydatur, których jest bardzo dużo.
Czy warto wyjechać z Polski do Australii?
Myślę, że na pewno warto przyjechać tutaj oderwać się od codzienności, tak jak przyjechałam na dwa tygodnie rok temu. To niezapomniane doświadczenie, które bardzo rozszerza horyzonty i otwiera oczy na piękno i różnorodność, jak zresztą wszystkie podróże. Widoki zapierają tu dech i na pewno są nieporównywalne z niczym, co spotykamy na wakacjach w Europie. Dzika przyroda, rozległy ocean, bliskość natury na każdym kroku. Ale czy warto było rzucić wszystko i wyjechać na drugi koniec świata, żeby dla kaprysu odwrócić całe życie do góry nogami? Na to pytanie jeszcze nie znam odpowiedzi. Jak jednak mawiają Australijczycy - No worries! Dam wam znaćJ
____________
Kasia Kornaga
Rocznik 1991. Pochodzi z Rzeszowa, studiowała filologię francuską i pracowała we Wrocławiu w branży marketingowej. W styczniu 2020 postanowiła spróbować czegoś innego i wyjechała do Australii. Jeszcze nie wiadomo, na jak długo.