Serwowana nam od dłuższego czasu językowa patologia zakrawa o zidiocenie. Tak, język jest żywy i ulega częstym zmianom, ale dziwnym trafem zdecydowana większość z nich nie dodaje nowych słów, a zakazuje starych, jednocześnie narzucając nową narrację tym wyrażeniom, które były (i są) całkowicie normalne. Za chwilę trudno będzie powiedzieć cokolwiek, byleby kogokolwiek nie obrazić. Bo nawet po imieniu i po płci zwrócić się już nie można.
Otwierając posiedzenie 117. Kongresu Stanów Zjednoczonych, jeden z kongresmenów, demokrata i pastor w jednej osobie, zakończył tradycyjną formułę, w której następuje odwołanie do monoteistycznego Boga i innych bogów różnych religii, słowami amen and awomen. Chciał tym samym podkreślić rekordową w historii liczbę kobiet zasiadających w Kongresie. Jednak zamiast docenienia swoich koleżanek, zrobił im niedźwiedzią przysługę – nikt nie zwraca uwagi na ich sukces, tylko na drastyczny przykład językowej ignorancji i kulturowego zidiocenia. Bo jak inaczej nazwać przeinaczenie hebrajskiego amen, które odwołuje się do woli, dosłownie znaczącego niech tak się stanie, na słowo mające jakiekolwiek odniesienie do płci? Projekty wprowadzające zasady szanowania wszystkich tożsamości płciowych doprowadzają do tego, że gesty mogą za niedługo stać się jedyną bezpieczna formą komunikacji. A i to nie jest oczywiste, bo przecież jeden przypadkowy ruch i obrazimy rodzinę rozmówcy do ósmego pokolenia wstecz. Skoro nie ma być już córki lub syna tylko dziecko, a brat i siostra mają ustąpić rodzeństwu, to obok sera edamskiego powinien pojawić się emęski. Albo chociaż edamski powinien zostać usunięty ze sklepów, bo mnie dyskryminuje.
Poznań. Ulica Czarnucha. Zaniepokojona przyszła mieszkanka zwraca się do miasta o zmianę nazwy, bo jednoznacznie się kojarząca i obraża. Nie ma znaczenia, że nazwa wzięła się od żyznej ziemi – czarnoziemów – które w miejscu obecnego osiedla pozwalały rolnikom z Wielkopolski na obfite plony. Kojarzy się to pani mieszkance z murzynami i już. Pozostaje tylko pytanie, kto tu na większego rasistę wychodzi – ulica, której nazwa od ziemi się wywodzi, czy mieszkanka, dla której czarnuch to zawsze pejoratywne określenie na człowieka o ciemnej karnacji. Ale to jeszcze nic – teraz oświecona i nowoczesna zagranica. Holandia. Gra w karty. Wydaje się – niebezpieczeństwa ukrytego nie ma. A jednak. Pani psycholog podczas gry stwierdziła, że wyższość króla nad królową sprawia, że utrwalamy patriarchat i przekłada się to później na relacje w społeczeństwie. Dlatego też stworzyła talię, w której trzy najwyższe karty mają kolory, odpowiednio, złoty, srebrny i brązowy. Świetnie! Ofiara patriarchatu powinna także pochylić się nad szachami – w końcu królowa jest najważniejsza, także od króla. To mnie dyskryminuje. Szach mat.
O feminatywach nawet szkoda pisać, bo mnie zaraz zjedzą walczące o równość, miłość i tolerancję, ale tylko dla siebie. Do tego tematu, jak i poprzednich zresztą, najlepiej pasować będzie myśl Kisielewskiego, że socjalizm bohatersko pokonuje trudności nieznane w żadnym innym ustroju. Warto też przypomnieć, że Orwell z kolei przewidział, że wypowiedzenie czegokolwiek niezgodnego z przyjętą nowomową będzie skutkowało zamazywaniem śladów po osobie, która tego przestępstwa się dopuściła, a Ministerstwo, nomen omen, Miłości, przerobi hultaja na obywatela myślącego zgodnie z wolą dobrą dla całego społeczeństwa. Oby nie amen. A tym bardziej nie awomen.